Zadam pytanie, które potencjalnie naraża mnie na jednostronny bilet w wiadomym kierunku, jednakże jako prosty człowiek czuję że należy spytać.
Czy mamy narracyjnie jakiegokolwiek "wroga" (cudzysłów zastosowany bez przypadku)? Kiedyś mieliśmy centralę i gellonię*, a teraz?
Wieloletnie badania dowiodły, że nic tak nie jednoczy jak wspólny wróg. I trochę mnie niepoki to, że mam wrażenie, że żyjemy w pewnej formie samozachwytu, nie mając żadnego punktu odniesienia.
* W tym miejscu wspomniec należy, że do tej pory nie mogę sobie wybaczyć głupoty mojej i rodu, że podczas pewnej elekcji poparliśmy zamiast gellończyka wandusa (Kwazi jak chce może powiedzieć /a nie mówiłem/). Zmarnowaliśmy okazję życia, że być mieć za księcia przyjaciela, którego jednocześnie można by wyzywać od najgorszego