Vanderlei jechał główną aleją Shimontsen. Wiało, nic nowego, pieprzony Hasseland. Od dawna dziwił się, jak można tutaj mieszkać. Pogoda ponura, na dworze wiecznie piździ złem, a ludzie są tak dalece zakochani w biurokracji i etykiecie, że szczyt kontrkultury to założyć koszulę w paski do marynarki w kratę.
Rozejrzał się dookoła. Szklano-stalowe biurowce, trochę zieleni - zdecydowanie więcej betonu, w oddali jakieś zbudowania portowe. W pewnym momencie w polu widzenia zamajaczyła sporych rozmiarów brązowa plama. Zaciekawił się i spojrzał w tamtą stronę. Zobaczył wybetonowany skwer, a na jego środku, na cokole, dwa monumentalne pomniki - dwaj mężczyźni z brązu. Pierwszy, bardziej po prawej, wyciągał swoją pokaźną prawicę daleko przed siebie, pokazując gdzieś hen, na wschód i uśmiechając się przy tym trochę serdecznie, a trochę złowrogo. Drugi, z lewej, trzymał się pod boki i również miał z czegoś nie lada zaciesz. Rowerzysta podjechał bliżej. Pod cokołem zobaczył dwie przybrudzone wiązanki ze sztucznych gerberów i bukiet czerwono-żółtych goździków. Napis na cokole głosił: "Dwóch ludzi, a jedno serce bijące dla Kraju. Na cześć de Zayma i Morthensena - Naród".
Ruszył dalej. Mijał kolejny biurowiec z frontową ścianą najeżoną dziesiątkami małych okienek, upchniętych ciasno, jedno koło drugiego, od góry do dołu i z prawej do lewa. Tylko ciemne drzwi odznaczały się na tym połyskującym krwiście w świetle zachodzącego słońca pysku stuokiego potwora biurokracji. Przemieszczając się, światło słoneczne tańczyło na tafli szyb, tak, że miał wrażenie, że okna do niego mrugają - jedno po drugim.
W pewnym momencie coś mokro-lepkiego kapnęło na jego nos, a później na włosy i ramiona. Zaczął padać deszcz - ale nie był to taki zwykły deszcz, a czarno-czerwono-złota breja. Coś jak błoto, albo jak szlam spadający z ciemnego nieba. Krople były duże i przy kontakcie z przeszkodą rozbryzgiwały się naokoło oblepiając wszystko szczelnie swoją trójkolorową, glutowatą istotą rzeczy. Mazi było coraz więcej. Miał ją wszędzie - na twarzy, ubraniu, we włosach, a także, a może - przede wszystkim - wszelkich odkrytych otworach ciała. Na początku chciał się jakoś przed nią bronić, zaprotestować, ale przekonał się, że jakakolwiek próba jej strzepnięcia powodowała, że człowiek jeszcze bardziej się oblepiał. "Ludzie może i prawi, ale deszcz mają ohydny" - pomyślał, przetarł oczy i taki, unurzany całym tym prawym i sprawiedliwym Hasselandem, pojechał dalej.