- Szlag, trzeba wreszcie tam iść… - mruknął mężczyzna, pocierając nerwowo brodę.
Kubek z dopitą kawą stygł. Ołówek kreślił linie, tworzył punkty i zaznaczał miejsca, posłuszny ruchom dłoni porucznika Książęcych Sił Powietrznych. Po kilku kwadransach baronet von Thorn-Janiczek odłożył ołówek, usiadł ciężko na krześle i zapatrzył się w mapę. W jego głowie kłębiły się myśli, obawy i pytania bez odpowiedzi. Jakie trudności i niebezpieczeństwa napotka? Czy wróci cały i zdrów? Czy ta wyprawa w ogóle ma sens? Czy uda się przywrócić Księstwu leżące odłogiem ziemie? Gdyby w tym czasie jakaś postronna osoba zajrzała do pokoju, albo zabłąkana dusza stanęłaby nad stołem, zobaczyłaby, że mdłe światło oświetla postrzępioną mapę, w której rogu wyblakły tusz tworzy litery, układające się w napis FER…

Broń krótka, latarka, akumulatory, lina, racje żywnościowe, podstawowe opatrunki, sprzęt radiowy… Plecak okazał się cholernie mały, a przydatnych przedmiotów tak dużo. - Będę jak pieprzony muł, tragarza powinienem zatrudnić - zmełł przekleństwo baronet, dopinając plecach, w którym upchnięty był jego dobytek, który miał się przydać na najbliższe dni. - Chwała wynalazcom spodni bojowych - uśmiechnął się do siebie mężczyzna, pakując do bocznych kieszeni dodatkowy ekwipunek. Amunicja do niezawodnego Colta 1911, tabletki uzdatniające wodę, kompas - to i wiele innych trafiło do schowków w ubraniu żołnierza. Ciężki plecak, kryjący nie tylko zapasy ale i podstawowy sprzęt biwakowy, ubrania na zmianę oraz sprzęt elektroniczny wylądował na plecach. Żwir i piach miło chrzęściły pod wygodnymi, odpornymi na ciężkie warunki terenowe butami. Dzięki przyciemnianym okularom świecące ostro słońce nie męczyło oczu. - A więc tak czuli się pionierzy z dawnych lat… - mruknął von Thorn-Janiczek, splunął i ruszył w kierunku pustkowi Gelloni, tam, gdzie mapa wskazywała Fer. Fer, którego został burmistrzem. Fer, który zamierzał choćby odrobinę podźwignąć z zapomnienia.
